Na Zamku Książąt Pomorskich trwa wystawa ikon Deesis. Do 29 stycznia. Nie kapuję czemu, no bo miała być do 16 lutego (przynajmniej tak wszelka prasa pisała), przypadkiem zdążyłam...
Na temat ikon mądrować się nie będę... Przeczytałam dużo artykułów, mam w domu książki. "Fachowcy" wiadra jadu na mnie wylali, np. kiedy zamiast PISAĆ powiedziałam MALUJĘ - nie chce mi się tego tłumaczyć, przecież wszyscy wiedzą, że się PISZE, taaaak... Wszyscy zajrzeli mi przez okno i wiedzą, że robię to niepoprawnie, bo nie modlę się, nie poszczę, nie mam włosienicy i wiadra popiołu, nie wysiedziałam kury, która znosi mi jajka do zrobienia tempery. No a w ogóle to moje ikony to są tylko bałwochwalcze obrazki i spalę się za nie w piekle... Łotewer. Cokolwiek ktokolwiek mi zarzuci jest prawdą. Spalę się w piekle za samo zastosowanie farb akrylowych... Tak, tak proszę państwa. AKRYLOWYCH! Ale powiem wam, że patrząc na ikonę z XVII w. nie zauważyłam na pierwszy rzut oka, by powierzchnia różniła się jakkolwiek od mojej (no nie licząc złoceń)... Więc gratuluję znawstwa wszystkim fachowcom, że po jednej złej jakości fotografii poznali, że jestem podłym grzesznikiem...
W tym momencie oryginalny Jezus z XVII czy XVIII w. robi dziwną minkę i nie wiem, czy ona ma sugerować, że rzeczywiście Jezus wyśle mnie do piekła, bo popsułam mu buzię swoimi marnymi wypocinami, czy to taki rodzaj faceplam'u na "fachowców"...
No dziwne te niektóre malowidła były... Na pewno pracochłonne, ale dziwne... W sumie zachwyciły mnie może ze dwa... Na zdjęciu nijak tego nie widać, ale dla autora szacun. Długo przy niej stałam...
Kompletnie nie rozumiem (znaczy rozumiem, ale nie rozumiem ;) po co ikony się "ubiera". Same w sobie są piękne. Takie cuś wielce przypadło mi do gustu:
Zdjęć więcej nie będzie. Pani zastrzegła, że tylko kilka mogę zrobić, więc nie chciałam z hukiem wylecieć. Zeszyt do szkiców zabrałam, ale niewiele ich zrobiłam - nie było tego czego szukałam...
Reasumując. Takiego braku szacunku do ikon w życiu nie widziałam. Wiszą sobie na wkrętach, takich zwykłych z castoramy, na pogiętych drutach. Na ścianie znalazłam gumę do żucia, jeden gwóźdź był pusty, więc się zastanawiam, czy ktoś czegoś nie ćwiknął. Pomylili opisy puszek (fachowej nazwy nie podam, nie chcę się zbłaźnić ;) i zamiast cyna - był mosiądz (no to to już trzeba być debilem, żeby nie rozróżniać, nawet menele wiedzą, a pracownicy muzeum nie?). Część ikon zastawiona gablotkami, więc pare razy takową skopałam, dobrze że nie wywróciłam. Ślepa jestem! Z bliska muszę! Krzyże odgrodzone sznurkiem, nie napatrzyłam się wcale :( Okropne oświetlenie i w ogóle jestem zawiedziona. Szukałam jakiegoś sakrum, natchnienia, nie wiem czego jeszcze, a wyszłam z jakimś takim ironicznym (aczkolwiek smutnym) uśmieszkiem, że moje bałwochwalcze obrazki są ładniejsze od niektórych dzieł sztuki...
oj oj oj, jak nie zapomnę to przyjadę do ciebie z płótnem i farbami :D
OdpowiedzUsuńA dajże spokój- ja robię pisanki woskiem. Nie ukrywam, że są piękne (ach... skromność!) Niestety nie są "tradycyjne" i nie mają wartości, co mi boleśnie uświadomiono. Czemu?- zamiast wosku zrobionego przez pszczoły dziewice, używam medycznej parafiny i nie barwię ich w łusce cebuli, zebranej oczywiście z ekologicznej uprawy, a w pospolitej krepinie!
OdpowiedzUsuńPamiętaj, że artystów zwykle docenia się po śmierci, więc jeszcze masz dużo czasu ;)